Tenis, padel i koszykówka. Sportowe życie Szymona Walkowa

Robert Duchowski

Do Szczecina przyleciał prosto z Genui, gdzie zdobył cenny dla siebie tytuł. Przed rokiem w Invest in Szczecin Open zagrał w finale i liczy na to, że w tym roku uda mu się poprawić ten wynik.
Jak się czujesz na tym etapie sezonu?
Dobrze, bo przyjechałem na Invest in Szczecin Open świeżo po wygranym turnieju w Genui, a to na pewno jasny punkt tego roku. Poza tym sezon w kratkę: były lepsze momenty i słabsze. Grałem sporo, ale trochę brakowało jakości. Po starcie w Kozerkach doszedłem do wniosku, że potrzebuję oddechu i innej perspektywy. Zrobiłem sobie trzy tygodnie przerwy, odpocząłem, złapałem świeżość i to przyniosło zwycięstwo w Genui.
Jak wyglądała ta przerwa? Padel, plaża?
Tak, padel też się pojawił - zagrałem turniej z Karolem Drzewieckim. Ale przede wszystkim spędziłem dużo czasu z rodziną, pojechaliśmy z żoną i przyjacielem nad morze. Był odpoczynek, wspólny czas, trochę treningów z przyjaciółmi. A później wróciłem do domu i mocno potrenowałem. Ta świeżość dała mi więcej ognia.
Kiedy byłeś w setce i wypadłeś z niej, największym problemem okazało się chyba złapanie stałego partnera?
Tak, to trudność, z którą mierzy się wielu zawodników. Taka jest specyfika debla, szczególnie w okolicach miejsc 130-150. Wszedłem do setki razem z Jankiem Zielińskim, mieliśmy dobry rok, złapaliśmy momentum i poszliśmy w górę jako team. Oczywiście czasem graliśmy z innymi, np. ja z Hubertem, ale to były wyjątki. Stabilizacja jest ważna: razem planujesz turnieje, poprawiasz to, co nie wychodzi. Na korcie jesteś w duecie - wygrywacie i przegrywacie razem.
Patrząc z perspektywy czasu, dlaczego to Janek poszedł wyżej, a nie ty?
Zdecydował czas i pewne okoliczności. Janek miał dobry turniej z Hubertem, wygrali ATP 250 w Metz, potem zaczął grać z Hugo Nysem, złapali ranking, weszli do szlemów i dobrze razem funkcjonowali. Do tego doszło trochę szczęścia i świetne wykorzystanie szans. Ale też pokazali jakość tenisową, którą Janek w tamtym momencie miał i poszedł w górę, trafił do czołówki.
Też grałeś szlemy i duże turnieje. Czy różnica między zawodnikiem z drugiej setki a czołówką jest naprawdę duża?
Nie. Debel jest bardzo specyficzny - margines błędu jest minimalny. Często decyduje jedna piłka, chwila dekoncentracji, jeden tiebreak. Dlatego najlepsze pary to te, które potrafią grać równy, wysoki poziom cały rok. Ale to nie znaczy, że zawodnik z 100–150 nie może wygrać z topem. Ja na US Open z Hubertem pokonaliśmy rozstawioną parę, chyba czwartą na świecie. Serwowaliśmy dobrze, mieliśmy jeden–dwa przełomy i wystarczyło.
To bywa frustrujące, zwłaszcza przy super tie-breakach, które w singlu nie istnieją.
Tak, czasem przegrywasz kilka czy kilkanaście takich meczów z rzędu - i to specyfika debla. Czy byłoby lepiej przy przewagach i trzecim secie? Moim zdaniem tak, bo częściej wygrywałaby lepsza drużyna. Ale zasady ustalają inni i naszym zadaniem jest się do nich dostosować.
Patrząc na to, co wydarzyło się w US Open z mikstami…
W Challengerach tego nie ma, ale na szlemach czasem wygląda to tak, jakby debel był traktowany trochę po macoszemu. I to nie jest łatwe - jako zawodnik deblowy, czy ktoś taki jak Janek Zieliński, można się tym przejmować, być na to zły. Ale jeśli spojrzymy oczami organizatorów, oni rozliczani są głównie z wpływów finansowych. Wiadomo - Świątek, Sabalenka, Sinner czy Alcaraz przyciągają tłumy. To się sprzedaje. I trudno się dziwić, bo to przynosi przychód.
Tylko pytanie - czy to powinno odbywać się kosztem debla, kosztem historii turnieju? Moim zdaniem debel jest atrakcyjny. Problem w tym, że jest za mało promowany, w mediach praktycznie nieobecny. A jeśli już, to najczęściej pokazuje się go przez pryzmat singlistów, którzy grają w parze. A to przecież dynamiczna, efektowna gra, z wieloma zwrotami akcji. Wiem też, że kibice rekreacyjni chętnie to oglądają. Może dałoby się coś zrobić, żeby debel wypromować mocniej. Ale to już decyzje federacji, nie moje.
Pasjonujesz się koszykówką. Głównie polską ligą czy NBA?
Tak naprawdę wszystkim. Bardzo mocno śledzę polską ligę i moją lokalną drużynę - Śląsk Wrocław. Jestem pasjonatem, chodzę na mecze, kibicuję, znam ruchy transferowe. Przez to też mocniej obserwuję całą ligę. NBA również śledzę, mamy z chłopakami z tenisa ligę fantasy, więc jestem na bieżąco.
Byłeś kiedyś na meczu NBA?
Tak, dwa razy. Ponad 10 lat temu, kiedy byłem hitting partnerem Coco Vandeweghe. Ona pochodzi z rodziny mocno związanej z NBA. jej wujek grał w New York Knicks, a potem był wicekomisarzem ligi. Dzięki temu mieliśmy bilety, jakie chcieliśmy. Trafiłem wtedy na mecz Clippersów w Staples Center. A drugi raz w zeszłym roku. Grałem turnieje w Stanach i po ostatnim pojechałem odwiedzić przyjaciela Bartka Witke, który mieszka w Stamford, niedaleko Nowego Jorku. Razem pojechaliśmy na mecz Knicksów do Madison Square Garden.
Jak w ogóle zostałeś hitting partnerem?
To długa historia. Maciek Synówka był jednym z moich pierwszych trenerów. Klub, w którym się wychowałem - Redeco Wrocław, właśnie teraz obchodzi 20-lecie zakładał go razem z Kamilem Pilchem i jego bratem, a ja wtedy chodziłem tam na treningi. Później, gdy Maciek przyjechał z zawodnikami na turniej do Europy, przygotowywali się we Wrocławiu. Ja miałem 17-18 lat i zaprosił mnie na treningi. Po pewnym czasie potrzebowali sparingpartnera i tak się zaczęło. To była dla mnie świetna okazja zobaczyć duży tenis.
Skąd w ogóle u ciebie pasja do koszykówki?
Mój tata grał w koszykówkę w wieku młodzieżowym, potem też na studiach. Nauczył grać mnie i mojego brata, więc koszykówka była z nami od zawsze. To jest jeden z moich ulubionych sportów, jeśli nie ulubiony.
Czyli tato was uczył koszykówki, a finalnie poszliście w tenis?
Tak, to trochę inna historia. Mój starszy brat grał w tenisa. Tata pracował wtedy w AZS-ie i na kortach przy ul. Bytomskiej powstała hala tenisowa. Brat zaczął grać, a tata stał się pasjonatem tenisa, pomagał też organizacyjnie przy szkółkach. My spędzaliśmy tam całe dnie = i tak poszliśmy w tenis.
Z perspektywy czasu, nie żałujesz, że nie wybrałeś koszykówki?
Ciężko powiedzieć. Bardzo lubię koszykówkę, ale moje warunki fizyczne nie dają tu wielkiej przewagi. Jestem jednak ciekawy, jak wyglądałoby życie w sporcie drużynowym - szatnia, wspólne wyjazdy, atmosfera w zespole. To na pewno coś, co by mi się podobało.
Na mecze EuroBasketu kadry nie udało ci się pojechać?
Był taki plan. Pierwszy mecz Polska grała ze Słowenią, z Dončiciem, i chciałem zabrać tatę, brata i mojego bratanka, który też gra w koszykówkę i interesuje się NBA. Myślałem, że byłby to fajny prezent. Niestety, sprawy organizacyjne sprawiły, że się nie udało.
Ale jeszcze przed tobą sporo okazji.
Pewnie tak, chociaż nie wiem, czy Dončić jeszcze kiedyś przyjedzie do Polski. Ale może uda się kiedyś znowu tak ułożyć turnieje, żeby razem z rodziną pojechać na koszykówkę.
Materiały prasowe Invest in Szczecin Open"